Był taki czas, że nie mogłam obejść się bez co najmniej godzinnej aktywności fizycznej dziennie. Miałam wtedy 18 lat i... poważne uzależnienie od endorfin. Cały schemat dnia podporządkowywałam pod trening, a gdy już zaczynałam ćwiczyć, nie mogłam przestać. Zwykle takim momentem stop była dopiero chwila, w której robiło mi się po prostu słabo, ale wówczas nie postrzegałam tego, jako coś złego. Myślałam, że to właśnie znaczy dawać z siebie 100%. Wszystko relacjonowałam tutaj w blogosferze. Moi czytelnicy podziwiali mnie za wytrwałość i pewnego rodzaju waleczność. Sądziłam wtedy, że mam świetną kondycję, a szczupłe ciało było wielkim bonusem, który miał tylko potwierdzać, że faktycznie żyję zdrowo i robię dla siebie coś dobrego. Dziś już wiem, jak bardzo się myliłam.
Co prawda, nie byłam wychudzona, a moje BMI ciągle oscylowało wokół dolnej granicy normy, ale ciało miało kompletnie zaburzone proporcje - umięśnione, bryłowate łydki i odstający tyłek w połączeniu z talią momentami odsłaniającą żebra i wątłymi ramionami wyglądały dosyć groteskowo. Na domiar złego w początkowym etapie byłam typem
skinny fat, czyli mimo rozmiaru S, nie mogłam pochwalić się ładnie wyrzeźbioną sylwetką, ponieważ procent bodyfat był u mnie ciągle relatywnie wysoki, a potem zaczęłam... tyć, mimo braku zmian w diecie. Z rozmiaru S zrobił się M/L, więc ćwiczyłam jeszcze więcej, co tylko nasilało dalsze przybieranie na wadze.
Abstrahując od wyglądu, byłam przekonana, że moja kondycja jest co najmniej ponadprzeciętna, bo przecież nie każdy jest zdolny do ponad dwugodzinnych, intensywnych treningów dziennie. Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że albo miałam klapki na oczach albo zbyt wysokie mniemanie o sobie, bo prawda jest taka, że nie byłam w stanie przebiec nawet 3 kilometrów bez zadyszki, skutkującej przerwą na marsz czy zrobić 20 pompek ciągiem (tego drugiego nadal nie potrafię, ale cii), więc jak można mówić tu o dobrej kondycji?
Wszystkie moje treningi miały ten sam interwałowy schemat. Lubiłam to. Nazywałam to metodą Grey i polecałam wszystkim dookoła. Gdzieś w archiwum powinien być jeszcze dostępny wpis z opisem struktury mojego typowego treningu z tamtych czasów. Od razu zaznaczam, że odrobinę zmądrzałam i teraz nie jestem już z niego taka dumna. Wychodzę jednak z założenia, że człowiek uczy się na błędach, więc nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Pamiętam, że jeśli nie czułam, że brakuje mi tchu, zaczynałam się nudzić, a endorfiny nie działały. To był chyba najsilniejszy objaw uzależnienia. Miałam taką zasadę, że muszę poczuć każdą część mojego ciała, bo inaczej trening nie będzie się liczył. Myślę, że mogę to porównać do obsesji lub nerwicy natręctw. Dopiero teraz mam odwagę nazwać to po imieniu.
Ale jak wytłumaczyć fakt, że trenowałam codziennie tak ciężko, a mimo to miałam słabą wydolność? Niestety nie mam takiej wiedzy, bo na dietetyce nas tego nie uczą, więc nie będę wypisywać głupot, ale podejrzewam, że może mieć to związek z faktem, że każdy trening to pewnego rodzaju stres dla organizmu. Nie dbałam o regeneracje, niewiele wiedziałam o zjawisku zwanym przetrenowaniem i tak naprawdę nie miałam pojęcia o jakiejkolwiek metodyce treningowej. Ostatnio starałam się zgłębić temat i zaczęłam szukać, co na ten temat sądzą znani trenerzy/sportowcy, których do tej pory obserwowałam. Wszyscy jak jeden mąż grzmią, że więcej nie zawsze znaczy lepiej.
Dowiedziałam się, że to jest trochę jak z dietą. Jeśli będziemy jeść zbyt mało, organizm nie będzie spalał zapasów tłuszczu, wręcz przeciwnie - zmagazynuje jeszcze większą ilość w obawie przed głodem. Podobnie jeśli będziemy trenować zbyt dużo (lub kompletnie bez sensu i nie przemyślanie), układ nerwowy będzie przeciążony, hormony zaczną nam szaleć i tym samym zrobimy sobie więcej krzywdy niż pożytku. Wówczas o żadnej hipertrofii mięśni czy zwiększaniu produktywności w wykorzystywaniu tlenu przez tkanki nie ma mowy.
Niestety często spotykam się z tym problemem wśród znajomych, którzy przychodzą do mnie po rady przy okazji konsultacji dietetycznych. Ludzie zupełnie tak jak ja w przeszłości uważają, że by uzyskać szybciej efekty, należy też częściej trenować, co oczywiście nie jest prawdą. Umiar sprawdza się zarówno przy układaniu jadłospisów, jak i planów treningowych.
Kiedy zredukowałam ilość swoich treningów z 5-6 tygodniowo do 3, rezultat był zaskakujący. Z dnia na dzień mogłam zaobserwować jak rośnie moja sprawność. Liczby nie kłamią. Jakby tego było, mimo że nic nie zmieniłam w diecie, w 3 miesiące zrzuciłam w sumie około 4-5 kg, dzięki czemu definicja mięśni stała się bardziej widoczna. I jestem w siódmym niebie. W ten sposób pokonałam stagnację, która dokuczała mi od kilku- kilkunastu miesięcy.
 |
Aktualnie |
Od miesiąca sumiennie prowadzę dziennik treningowy i przy jego pomocy szlifuję formę. Wygląda on zdecydowanie inaczej niż wszystkie te, które zdarzyło mi się mieć do tej pory. Skupiam się na tym, co naprawdę ważne. Myślę, że dopiero teraz zrozumiałam, jakie jest jego prawdziwe zastosowanie. Wcześniej był dla mnie tylko motywacją do utrzymania systematyczności treningów i ewentualnego dbania o ich różnorodność. Jeśli jesteście ze mną od dłuższego czasu, na pewno kojarzycie, że nigdy nie byłam jedną z tych, które lubią mieć jasno rozpisane co i kiedy ćwiczyć. Wolałam założyć sportowe buty i po prostu robić to, na co mam aktualnie ochotę. Teraz wiem, że nie miało to najmniejszego sensu, bo w ten sposób nie byłam w stanie kontrolować pracy jaką wykonują moje mięśnie, więc tym samym zamykałam sobie drogę do rozwoju, a jeśli takowy się przydarzał to tylko i wyłącznie z przypadku.
Podsumowując, jeśli nie widzicie u siebie efektów, mimo że dajecie z siebie 100% zarówno na treningu jak i w kuchni, może po prostu za wiele od siebie wymagacie? Czasem warto zwolnić tempa.

Kontakt: fitmiracle.blog@gmail.com