Marzec to miesiąc, w którym wielu z nas budzi się z zimowego snu do życia i nagle przypomina sobie, że przecież wiosna za pasem, więc trzeba zabrać się za siebie, żeby na lato prezentować się co najmniej przyzwoicie. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni zostałam poproszona przez swoich znajomych o jakieś wskazówki czy weryfikację ich planów na zrzucanie zbędnych kilogramów. Sezon na redukcje, przedziwne diety i głodówki uważam za otwarty.
Najciekawsze w tym jest to, że by schudnąć ludzie są w stanie zrobić wszystko oprócz tego, co faktycznie powinni. Będą inwestować w podejrzane preparaty, tabletki, hipnozę, masaże i inne absurdalne sposoby zamiast po prostu ruszyć tyłek. Zastanawialiście się kiedyś nad tym zjawiskiem?
Zacznijmy od tego, że różnicą między odchudzaniem a redukcją jest po prostu nieświadomość. Odchudzając się nie dbamy o to, co tracimy (woda, mięśnie, kości, whatever), a głównym wyznacznikiem sukcesu jest niższa waga; natomiast przy redukcji skupiamy się na spalaniu tkanki tłuszczowej (a to nie zawsze idzie w parze ze spadkiem masy ciała), a więc tego, co faktycznie sprawia, że wyglądamy nie tak, jakbyśmy tego chcieli. Osoba nie mająca podstawowego pojęcia o tym, jak przebiegają procesy odpowiadające za katabolizm i anabolizm, zazwyczaj nieświadomie wybiera bramkę numer jeden, za którą kryje się katorżnicze odchudzanie i... strzela sobie w kolano.
Każdy wie, że wszystko opiera się na ujemnym bilansie energetycznym (trzeba przyjmować mniej kalorii niż się spala) i to okazuje się najbardziej zgubne, bo tym samym mało kto zauważa, że istnieją dwa sposoby na to by uzyskać pożądany deficyt kaloryczny. Pierwszy z nich to oczywiście uszczuplenie swoich dziennych racji pożywienia, a drugi to... zwiększenie aktywności fizycznej bez zmian ilościowych w jadłospisie. Jak się tak nad tym głębiej zastanowię, to najczęściej pojawia się niestety skrajne połączenie jednego i drugiego - jemy tyle co kot napłakał i ćwiczymy jak pod wojskowym rygorem. Po co sobie aż tak utrudniać, skoro można prościej, przyjemniej i przede wszystkim zdrowiej?
O następstwach źle przeprowadzonej diety niewiele się mówi, a są naprawdę przerażające. Jedzenie nas odżywia, daje energię do codziennego funkcjonowania, utrzymuje przy życiu i w jakimś stopniu chroni przed chorobami. Jeśli odetniemy lub ograniczymy sobie dostęp do niezbędnego paliwa, doprowadzimy do niedoborów witamin, mikro - i makroelementów, które mogą być odczuwalne przez wiele kolejnych lat. Drastyczne obcinanie węglowodanów odbija się na naszym samopoczuciu - stajemy się senni i drażliwi. Zwiększona tym samym podaż białka może negatywnie wpłynąć na pracę nerek (o skandalu, jakim wywołała dieta Dukana przecież było głośno). A jeśli zaczniemy stronić od tłuszczów, zaburzymy gospodarkę hormonalną i pożegnamy się z witaminami A, D, E i K. To tylko wybrane skutki. W rzeczywistości jest ich o wiele więcej. Ponadto każda dieta pozostawia w naszym organizmie ślady. Im gwałtowniej próbujemy schudnąć, tym trudniej będzie nam powtórzyć sukces w przyszłości w razie efektu jojo.
Prawidłowa redukcja tkanki tłuszczowej to proces bardzo powolny. Śmieszą mnie te wszystkie akcje na facebooku typu "płaski brzuch w 14 dni" albo "bikini body w 30 dni". W miesiąc spektakularnych efektów realnie nie można oczekiwać. W pierwszej kolejności spada zawsze nadmiar wody. Jest to skutek regulacji przyjmowanych węglowodanów, które się z nią wiążą. Natomiast tempo spalania tkanki tłuszczowej rośnie proporcjonalnie do czasu, czyli im dłużej trwamy w postanowieniach, tym więcej niechcianego balastu się pozbywamy. To prawda, że kluczową rolę gra dieta, ale to wcale nie oznacza, że należy jeść mniej, a już tym bardziej, że można pominąć trening.
W następnej części: dieta i trening przy redukcji tkanki tłuszczowej
PS. Osobiście nie wierzę w leczniczą funkcję głodówki i żadne badania mnie do niej nie przekonają.